poniedziałek, 9 grudnia 2013

XI Półmaraton Świętych Mikołajów


Przyznam szczerze, że po Maratonie Toruńskim nie miałem ochoty wracać do tego miasta (relacja w poprzednich postach). Jednak w miarę upływu czasu, gdy opadły emocje i na chłodno spojrzałem na tamtą imprezę, postanowiłem dać szansę ToRun' :-) Tym bardziej, że w końcu otrzymałem to moje astrolabium :-)


Sobota



I była to słuszna decyzja. Tym razem rodzinny wyjazd okazał się strzałem w dziesiątkę. Mroźny sobotni wieczór spędziliśmy jedząc kolację twarzą w twarz z Kopernikiem pięknie przystrojonym już w numer startowy i czapeczkę Świętego Mikołaja oraz słuchając koncertu zespołu Piersi - którego tak się składa moja dwuletnia córka jest wielką fanką, a Bałkanica jest jej aktualną ulubioną kołysanką. Zresztą ona też wybrała lokal, gdyż poza fragmentem Bałkanicy (jeszcze z prób przed koncertem) na Toruńskim rynku zainteresował ją tylko jeden zwierzak - "oooo Tygrys" - nam dorosłym znany jako "Sfinks".



Jak człowiek zaspokoił podstawowe potrzeby, czyli nażarł się i nachlał, a do tego liznął trochę kultury słuchając koncertu to nastała pora na spotkanie ze znajomymi.



Do Torunia stawiła się ekipa Sportu W Wielkim Mieście biegająca od jakiegoś czasu także pod szyldem miasta Chorzowa (www.chorzow.eu), więc nie można było przegapić okazji do wspólnego biesiadowania. 
I tak z Klaudią, Emilką, Jackiem i moją rodzinką zasiedliśmy w "Niebie" tuż u stóp Kopernika i przy pucharach z grzanym winem gaworzyliśmy na tematy biegowe i około biegowe :-).
Chciałbym móc napisać, że tak nam czas upłynął do białego rana, jednak ekipa SWWM wykazała się rozsądkiem w tym zakresie i jeszcze przed północą wszyscy wróciliśmy do hotelu.



Niedziela


Mimo, iż start biegu zaplanowany był na dość późną godzinę, to przy szalejącej dwulatce nie trudno spóźnić się nawet na 11:00. Ale udało się i wyszło lepiej niż bym się spodziewał bo w tłumie 4500 mikołajów odnalazłem piękniejszą część SWWM i nawet zdążyliśmy zrobić sobie zdjęcia. 











(Jacku nie gniewaj się, one po prostu podobają mi się bardziej od Ciebie, ale inni mogą mieć odmienne zdanie)









Do biegu startowałem z ambitnym planem pokonania trasy w czasie 1 godzina 45 minut - co było absolutnie poza moim zasięgiem :-) i mimo iż pierwsze 10 kilometrów pokonałem w czasie 52 minut, co jeszcze wróżyło całkiem dobry wynik, to na metę wbiegłem dopiero po 2 godzinach i 6 minutach. Niestety brak wystaczającej ilości treningów, suto zakrapiana winem ciężko strawna kolacja poprzedniego wieczoru i jeszcze kilka kolejnych grzańców sprawiło, że pokonałem trasę w takim czasie a nie innym. 







Podczas gdy my walczyliśmy z trasą, moje dziewczyny bawiły się przednie w Żywym Muzeum Piernika przy ul. Rabiańska 9, gdzie wprawiły niektórych w zadziwienie. Bardzo chciałbym aby spowodowane to było niesamowitymi umiejętnościami wypiekania pierników, co przekładało by się na różne inne domowe smakołyki, niestety powód zdziwienia był z goła odmienny. Ludzie nie mogli wyjść z podziwu dla obecnego rozwoju technologii, która umożliwiła śledzenie mojej aktualnej pozycji na ekranie telefonu komórkowego. Taki LiveFeed zapewniała mi aplikacja GLYMPSE, ale mam nadzieję wkrótce stać się użytkownikiem zegarka Garmin Forerunner 620, który w połączeniu ze smartphonem będzie spełniał tą funkcję jeszcze lepiej pokazując dodatkowo wszystkie aktualne statystyki na żywo w internecie (test zegarka wkrótce).


Tak więc dzięki technologii dziewczyny na czas dotarły na metę półmaratonu i gorąco mnie tam powitały. Tym razem również organizatorzy spisali się na medal bo o dziwo był medal :-) Również gorące brawa za dużą ilość gorącej herbaty i ciepły posiłek.

Jak niewiele takiemu biegaczowi amatorowi jak ja do szczęścia potrzeba:  był medal na mecie i od razu odpowiedź na pytanie: Czy wrócę do Torunia za rok? ulega diametralnej zmianie: "Zdecydowanie TAK"


Jeszcze tylko info o uzyskanych przez nas czasach:
Jacek Thomann - 1:44
Emilia Wronecka - 1:53
Robert Bomba - 2:06
Klaudia Kapica - 2:17

A dla każdego taki piękny dzwoneczek.














wtorek, 12 listopada 2013

IronRun - vol. 2


Na stronach Festiwalu Biegów dostępny jest już program i regulamin IronRun 2014.


Zapraszam do zapoznania się (IronRun 2014) i jeśli macie ochotę to do ustosunkowanie się do tego mojego szalonego pomysłu wzięcia w Tym udziału. Wszelkie opinie, komentarze, ciepłe słowo mile widziane. A może krytyczne zdanie i negatywna ocena takiego celu dla początkującego biegacza? :-)

Co radzicie?






sobota, 9 listopada 2013

VI Maraton Beskidy

Wyjazd w okolicę Radziechowy (start maratonu w sobotę o 10:00) rozpocząłem już w piątek po pracy od wejścia wraz ze znajomymi na Rysiankę. W schronisku zameldowaliśmy się po godzinie 20:00 wchodząc od strony Rajczy.
 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Ta droga krzyżowa (na szlaku rozstawione są stacje drogi krzyżowej) okazała się przyjemniejsza od tej, z którą miałem przyjemność zmierzyć się następnego dnia - ale o tym za chwilę. Na miejscu grill, ambrozja :-) i rozmowy do 3 nad ranem.
 
 
 
 
 
 
Następnie już sam o 6 wyszedłem ze schroniska i udałem się zielonym szlakiem do Żabnicy, kilkukrotnie gubiąc drogę:-) , gdzie przed godziną 8 zjawił się po mnie Bartuś :-) i już po paru minutach byliśmy w biurze zawodów i odbieraliśmy pakiety startowe do VI Maratonu Beskidzkiego.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Szybkie przygotowania, zdjęcie z ubiegłorocznym zwycięzcą Jakubem Glajcar - www.jakubglajcar.pl, złapanie satelitów w SportWatch'u, ustawienie aplikacji GLYMPSE w telefonie (program umożliwiał każdemu kto wszedł na mój profil FB obserwację mojej aktualnej pozycji na trasie maratonu) i wystrzał startera.
 
 
Ruszyliśmy razem z Bartkiem, trzymając się na szarym końcu - celem było ukończenie naszego pierwszego górskiego maratonu. Pierwsza połowa trasy minęła nam bezproblemowo, nawet moje prawe kolano wydawało się tego dnia skore do współpracy. Na kilka kilometrów przed półmetkiem, gdy zaczął się ostrzejszy podbieg na Skrzyczne (1257 m n.p.m.) Bartek przeszedł na "Gallowaya" (metoda nazwana od nazwiska twórcy Jeffa Gallowaya, polegająca łączeniu marszu z biegiem) dzięki czemu zameldował się 8 minut przede mną na szczycie (zajęło mu to 3 godziny). Ja postanowiłem zdobyć Skrzyczne biegiem - choć okazał się być to tylko bardzo wolny "świński trucht":-)  - a że prawie się udało (brakło mi 500 metrów) to byłem zadowolony. Zadowolenie trwało jednak tylko chwilę, gdyż słono za ten podbieg zapłaciłem - skurczami praktycznie wszystkich mięśni nóg (czyli podbieg był skutecznym treningiem, a tak chciałem go potraktować :-) z tym, że pozostała jeszcze druga połowa dystansu do pokonania...
 
Po krótkim rozciąganiu ruszyłem więc wolniutko dalej. Na 27 kilometrze w polu widzenia miałem ponownie Bartka, mimo iż biegłem wolno, gdyż ponownie (jak dwa tygodnie wcześniej w Toruniu) kolano zaczynało odmawiać posłuszeństwa - tym razem jednak oba kolana. Z daleka wyglądało jakby Bartek w dalszym ciągu leciał Gallowayem, chwilę biegnąc następnie maszerując, jednak ponieważ trasa od szczytu prowadziła głównie w dół to już wiedziałem, że ma kontuzję. Gdy się zrównaliśmy okazało się, że objawy w prawym kolanie ma identyczne jak ja.
 
 
Opowiedziałem mu jak wyglądała sytuacja z moim startem w Toruniu i postanowiliśmy, że pozostałe 15 kilometrów pokonamy szybkim marszem aby nie narazić się na gorszy uraz. Na domiar złego rozpadało się na dobre i deszcz towarzyszył mi już do końca, w przeciwieństwie do Bartka, który przed Golgotą Beskidów ponownie zaGalloway'ował, zostawiając mnie w tyle (nawet trucht nie wchodził w moim przypadku w grę) i w ten sposób przyszło mi samotnie zmierzyć się z drugą drogą krzyżową tego weekendu, która nie była już tak przyjemna jak piątkowa.
 
 
 
 
 
Ze szczytu Matyski (609 m n.p.m) pozostawały jeszcze 3 kilometry do mety, z tym, że padający od kilku godzin deszcz przemienił pierwszy z tych kilometrów w błotnistą ślizgawkę pełną krzaków z kolcami. Co prawda udało mi się nie zaliczyć gleby, ale stojący w pobliżu strażak powiedział, że większość w tym błocie zjeżdżała nie na butach, raniąc się dodatkowo o krzewy. W moim przypadku zakończyło się kilkoma obrotami, jazdą w rozkroku a nawet jazdą tyłem, co wymusiło mocną pracę nóg, które rozciągnąłem we wszystkie możliwe kierunki. Zaowocowało to tym, że po zakończeniu ślizgawki odzyskałem władzę w nogach i ruszyłem po raz pierwszy na tej połówce trasy szybkim biegiem w ten sposób docierając do mety. Bartek zajadając żurek i popijając piwko czekał tam już na mnie od trzech minut (ukończył w 6h19:50). Na mecie otrzymałem piękny medal (medalu z Torunia mimo, iż minęły dwa tygodnie, jeszcze nie otrzymałem) oraz mega wielkie i serdeczne przyjęcie. Zaraz zaopiekował się mną jeden z organizatorów. Zaprowadził do Domu Ludowego, gdzie odbywał się Wieczór Maratończyka i wyposażył w złocisty trunek, który duszkiem pochłonąłem tak samo z resztą jak przepyszny żurek. W drogę do domu ruszyliśmy z Bartkiem w bardzo dobrym nastroju, analizując przebieg całego dnia.
Ponieważ był to nasz ostatni start w sezonie 2013 (być może pobiegnę jeszcze po schodach w Altusie - ale tego nie wliczam) to pora na podsumowanie - ale to już w kolejnym poście.
Trzymajcie się :-)


piątek, 1 listopada 2013

SWWM dare2ironrun ST

Jak pewnie zauważyliście, zmieniło się główne logo bloga :-) 

Pomysł "SWWM + dare2run" kołatał się po mojej głowie już od jakiegoś czasu, a teraz stał się rzeczywistością, w dodatku od razu ruszyliśmy z grubej rury i powstał projekt związany z moim startem w IronRun 2014. Dzięki kierownikowi projektu Marcinowi mamy też nazwę i LOGO:



Ten fakt cieszy mnie tym bardziej, że zarówno Klaudia jak i Marcin wiedzą, że moja walka z IronRun'em polegała będzie na mieszczeniu się w limitach i za wszelką cenę ukończeniu cyklu, a nie na walce o podium, a mimo to wspierają mnie. Wielkie wam dzięki za to. Zrobię wszystko aby Was nie zawieść. A może ktoś jeszcze chętny?

Już teraz serdecznie zapraszam na www.sportwwielkimmiescie.pl



niedziela, 27 października 2013

XXXI Maraton Toruński

Chcąc startować w Iron Run 2014 nie można być mięczakiem :-) więc gdy moja Ewa powiedziała, że chce medal z Torunia (słowo na niedzielę: astrolabium) nie mogłem odmówić.
Wyjazd zaplanowałem na sobotę z zamiarem porządnego wysłania się w Toruniu, tym bardziej, że miałem na to dodatkową godzinę związaną że zmianą czasu.
Blisko 400 kilometrowa.droga pozytywnie mnie nastrajała: najpierw sms od DataSport, później te wszystkie znaki z "42" - myślę sobie będzie dobrze.



















Biuro zawodów na stadionie skromne ale dobrze zorganizowane. Byłem przed zmierzchem to zdążyłem jeszcze linię mety sfotografować. Zapoznałem się z potrzebnymi informacjami, upewniłem co do godziny startu oraz dowiedziałem, że na mecie będą darmowe masaże dla wszystkich uczestników - czyli to, co tygryski lubią najbardziej :-)






Organizatorzy zapewnili nawet darmowy nocleg, ale ponieważ stawiałem na wypoczynek, to postanowiłem spróbować poszukać jakiegoś noclegu na własną rękę - jakoś zatłoczona sala gimnastyczna do mnie nie przemawiają, ale duży plus za taką możliwość. Niestety jedyny.
Niedrogi pokoik hotelowy 200m od link startu był idealny. Lektura nowego Runner's World przed snem obowiązkowa :-)

Niedziela - dzień startu.



Na linię startu wybrałem się na chwilę przed godz. 10:00 - komfort na jaki mogłem sobie pozwolić dzięki bliskości hotelu. Szybkie zdjęcie, rzeczy do depozytu, zlokalizowanie baloników z napisem 4:00 i już byłem gotowy. Jeszcze tylko słowo organizatorów pałających dumą w związku z rekordem ilości uczestników (700 czy 800 - nie słuchałem) i wystrzał.










Niesiony pozytywną energią jaką zafundowali mi znajomi (zwłaszcza Marcin) nie spodziewałem się ściany na półmetku. Połowa minęła błyskawicznie - kilkadziesiąt sekund poniżej 2 godzin. Nistety moją ścianą okazało się prawe kolano które zakomunikowało, że więcej fazy lądowania tego dnia nie przyjmie. Próbowałem je jeszcze do 25 km przekonać, poprosić - może chociaż 4:15... Ale nie, ono powiedziało dość i znalazło wsparcie w biodrze i śródstopiu. Zatrzymałem się na "wodopoju" na 25km i podjąłem negocjacje. Pozostało jeszcze blisko 4 godziny do limitu, a bieg musiałem ukończyć - no wiecie: Astrolabium :-) Choć w tamtym momencie problemem było zgięcie kolana stojąc, to doszliśmy do porozumienia po tym jak przeprosiłem za to, że tak nalegałem. Następnych pare kilometrów pokonałem spacerem przekonując kolano, że jest to możliwe... Udało się. Pomysł był na tyle dobry, że starałem się sobie przypomnieć te wszystkie chwile kiedy Karol Schröder mijał mnie stukając kijami - żałowałem tylko, że nie wziąłem udziału w szkoleniu Nordic Walking, które organizował parku chorzowskim. Mimo to udało sie po kilku kilometrach zejść z tempem do poziomu poniżej 7 minut na kilometr. Pozostało mi jednak tylko patrzeć na zegarek jak mijają wszystkie terminy (najpierw 4:00 potem 4:24) po to by wejść na mete czasem 4:48. Zbliżając się do stadionu byłem zadowolony, przecież miałem otrzymać upragniony medal.

I tu zaczęło się całe rozczarowanie. Co prawda zdarzyły mi się już w tym roku zawody na których brakło medali, ale był to organizowany po raz pierwszy Bieg Piwosza - tam z resztą ważniejsze było piwo :-) Ale w Toruniu??? To był maraton organizowany 31 raz. No ok pomyślałem, przeżyje, przecież doślą medal pocztą, teraz na masaż... i co? Kolejny "zonk". Usłyszałem od przedstawiciela firmy zajmującej się masażami, że już nie masują. Pytam jak to możliwe, przecież do limitu trasy jeszcze ponad godzina, mnóstwo ludzi wciąż biegnie. W odpowiedzi słyszę: "organizatorzy zapłacili nam za masaże do godziny 15:00".
Tego było dla mnie już za dużo, nie wiem nawet czy był jakiś posiłek poza piernikiem jaki otrzymałem po przekroczeniu mety, gdzie zresztą brakło już wody dla kończących bieg. Nie szedłem nawet szukać tego posiłku bojąc się, że zamiast dostać ciepłą michę usłyszę tylko, że trzeba było biec szybciej.

Czy wrócę do Torunia za rok - raczej NIE, tym bardziej, że w planach jesiennych jest Wrocław i Poznań. No chyba, że znowu zaszaleją ze wzorem medalu :-)





IronRun - vol. 1




 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Jak już wcześniej wspomniałem, zakochałem się w Krynicy-Zdrój i w odbywającym się tam świętem.


To właśnie podczas wizyty na festiwalu, na którym startowałem w Życiowej Dziesiątce Taurona, po raz pierwszy zamarzyłem aby wystartować w IronRun 2014. Po ukończony maratonie w Warszawie zapadła ostateczna decyzja... Przygotowania do tej morderczej konkurencji czas zacząć, w związku z czym już w pierwszych dniach zapisów moje nazwisko znalazło się na liście startowej z adnotacją "opłacone".

Zdjęcie: Iron Run (13) - w tym też i ja :-)







piątek, 25 października 2013

The Rocky Road to Warsaw



Czas pomiędzy 8 czerwca a 29 września 2013 roku upłynął mi na kolekcjonowaniu numerów startowych i medali. 



Poznałem przy tym wielu fajnych człowieków, którzy sprawili, że bieganie stało się świetną zabawą. Pozostaje mi podziękować Wam za wspólne bieganie i motywowanie w sezonie 2013. Jeśli kogoś pominąłem to dajcie znać, zawsze można "edytnąć" posta :-)
Dziękuje: mojej Ewie, że pozwala mi biegać :-*, Arturowi - to od niego wszystko się zaczęło (ale o tym innym razem), Klaudii, Marcinowi za nieskończone pokłady optymizmu - jesteś wielki i jesteś moim idolem, Adamowi, Nodze, któremu o zgrozo rękę musiałem złamać, żeby zaczął biegać, Monice, Karolowi, Beacie, Magdzie, Jarkowi, Radkowi, Mariuszowi, no i oczywiście mojemu misiowi IronMan Bartusiowi.
Moi drodzy, gdyby nie Wy, to pewnie bym nie biegał!!!

 

35 Maraton Warszawski





Przygodę z bieganiem rozpocząłem 8 czerwca 2013 roku od startu w biegu na 10 km. Wtedy jeszcze nie przypuszczałem, że niecałe 4 miesiące później uda mi się ukończyć pierwszy maraton.
Okazało się jednak, że maraton ten był nie tylko celem, ale także elementem przygotowań do kolejnego wyzwania, które po głowie kołatało mi się od wizyty w Krynicy-Zdroju. Ale o tym innym razem :-*